niedziela, 14 maja 2017

2017.05.13-14. Wilcza Wola - Zawichost (Łęg)

Jakby to dziwnie nie brzmiało, znaleziony w lany poniedziałek na Kamiennej pagaj, pozwolił poznać nowych pasjonatów kajakarstwa i otworzył perspektywy spływu rzeką Łęg. Owi pasjonaci, to bracia Tomek i Mateusz, tak tak Mateusz z Sandomierza 😃. Od jakiegoś czasu też chciałem zabrać ze sobą Bosmana. Kochane psisko. Nie chciałem, żeby zostawał sam podczas mojej nieobecności. Trenowaliśmy, kombinowaliśmy i jedziemy wspólnie. Stawiamy się rano w Zawichoście na planowanej mecie naszego spływu. Mało słońca, ale dosyć ciepło. Towarzyszy spływu przywozi senior rodu i ruszamy do Wilczej Woli. Zrzucamy sprzęt nieopodal zapory zalewu.


Każdy na swój sposób próbuje dostać się do rzeki. Jedni kanałami inni wózkami w końcu wszyscy lądujemy na wodzie.


Bosman zajmuje miejsce w kajaku i ruszamy.


Kilkanaście metrów i próg. Wysadzam czworonoga na brzeg, chłopaki to obnoszą - ja skaczę.


Bosman na powrót ląduje na pokładzie możemy więc kontynuować.


Kilkadziesiąt metrów dalej bystrze. Spływamy. Za chwilę zwałka. Bosman na ląd, chłopaki także, ja się przedzieram.


I tu właściwie mógłbym skończyć relację. Postanawiamy wspólnie z Bosmanem, że teraz będzie podążał za nami lądem. I tak też było. Może z kilometr. Tracimy kontakt z psiną. Wyłażę na brzeg. Wołam, szukam, biegnę... nie ma go. Nigdzie nic nie widać. I więcej o tym pisać nie będę. Bo i tego uczucia i wyrzutów sumienia opisać się nie da. Po pewnym czasie moją decyzją płyniemy dalej.


Na rzekę nie zwracam zbytnio uwagi. Trzymam się też z dala od towarzystwa chłopaków. Łzy w oczach i krwawiące serce. Z każdym pociągnięciem wiosła oddalam się przecież od miejsca, gdzie został przyjaciel.


Więcej nie chciałbym o tym pisać i w ogóle wymazać to wszystko z pamięci. Co robić? Nosz kur... co? Ale decyzję podjąłem taką a nie inną. To ja tam byłem i starałem się to wszystko ogarnąć, podejmowałem jedne z mroczniejszych i trudniejszych decyzji w życiu . Łęg. Pewnie byłby i na pewno jest piękną rzeką. Dość łatwą.


Ale co mnie to teraz obchodzi? Gdy płyniemy w grupie unikam rozmów o tym co się stało.


Wyrzuty sumienia mnie zabijają. Przerwa pod mostem.


Coś tam chłopaki pichcą na ogniu. Mi przez gardło by nie przeszło. Osobisty dramat, osobista porażka. Nieparlamentarne słowa wypowiadane pod nosem na samego siebie. Żadne ptasie koncerty czy też inne walory rzeki do mnie nie przemawiają.


Staram się płynąć zupełnie sam. I z każdym metrem serce krwawi coraz bardziej.


Opóźniony start sprawił, że szybko zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg.


I takowe znajdujemy. Ładna trawka, trochę drzew, nawet opał na ognisko naszykowany. Tu Mateusz opuszcza nasze szeregi. Przyjeżdża po niego spora część najbliższej rodziny. I pies. I to był mój koniec. Zabiło mnie to zupełnie. Gasnące słońce jakby gasiło i życie we mnie.


Staram się znowu to wszystko przeanalizować, siedzimy z Tomkiem przy ognisku. Mam wsparcie telefoniczne. Chwała Bogu, że tam nie byłem sam. Noc nieprzespana. Rano słonecznie. Zrywam się o 6:00. I patrzę i rozglądam... i Bosmana nie ma. W nocy starałem się to wszystko jeszcze raz poukładać. Co się stało? Czy mogłem go tam znaleźć itd... Zawsze coś można. Lekkie śniadanie. Budzę Tomka. Nad nami kręci beczki samolot, jakby miał nas tam zaraz zbombardować. Później niż wcześniej ruszamy.


Słonecznie i gorąco. Rzeka nadal mnie nie kręci. Kajak był obsesją. Jakoś nią już nie jest.


Mijamy poligon. Przy lesie sarna. Dzisiaj Łęg jest innym szlakiem niż to co było wczoraj.


Częściej się prostuje. Płyniemy w trzcinowych korytarzach.


Mamy na trasie zaporę. Na nasze szczęście spływalną.


Prosto po horyzont. I tylko Bosmana brak. Za jednym z mostów zaczyna się gehenna Tomka. Cztery czy pięć zwałek na krótkim odcinku. Ciężka sprawa.


Jakoś w moim kajaku to pokonuję. Tomek obnosi. Jego kajak waży lekko pisząc - sporawo.


Chciałbym pomóc, lecz wyjście w tych miejscach z mojej łajby było mało możliwe na sucho. Krótkie fragmenty bez grodzących rzekę drzew też oddechu złapać nie pozwalają. Bardzo wymagający odcinek. Pełna koncentracja.


Łęg tylko czyha na to, aby nas tam powywracać. Szczęśliwie udaje nam się to przepłynąć. I znowu trzciny i rzeka wijąca się po horyzont. Odtąd miałem w głowie tylko kolejne mosty i Zawichost.


Byle jak najszybciej. Byle do auta. Wrócić tam i szukać. Szukać do skutku. Pod ziemię się przecież nie mógł zapaść. Most kolejowy.


Potem kilka innych. Rzeka odzyskuje zieleń. Nadal prosta jak drut, lecz jest o wiele przyjemniej. Przynajmniej dookoła, bo wewnątrz pękam coraz bardziej.


Kolejne metry. Ciche obietnice, że jak nie odzyskam psa, to nigdy więcej do kajaka nie wsiądę. Przerwa. Wyłazimy na ląd. Posiłek.


I dalej prosto i monotonnie do samej Wisły. Widzę jak z Tomka uchodzi powietrze. Spory dystans był za nami, sporo przed nami, że nie wspomnę o tych nieszczęsnych przenoskach które musiał odczuć w kościach.


Jednak staram się ciągnąć to wszystko naprzód. Tomek nie bardzo kwapił się spływać Wisłą. Jedno tylko zawahanie sprawiło, że jednak nie podejmuję tematu tylko wlekę go ze sobą. W końcu jest i królowa.


Mnóstwo wody. Wszystkie łachy pod powierzchnią. Po kilku kilometrach i Tomek już widzi, że nie taka Wisła straszna jak ją malują. Czuć do niej respekt, lecz łódki płyną naprzód. Wypatrujemy tego Zawichostu jak zbawienia. Dzisiejszy dzień nie należał do lekkich. To było ciężkie, mozolne i dość wymagające pływanie.


W końcu lądujemy przy przeprawie promowej. Mam nadzieję, że ten pośpiech i dystans nie zabije w Tomku pasji kajakowania. Klarujemy łódki.


Odstawiam Tomka do Sandomierza. Znowu zachodzące słońce. W głowie już tylko jedna myśl - powrót. Muszę tam wrócić choćby się paliło i waliło. Choćby to była ostatnia rzecz jaką zrobię. Spływu teraz podsumować nie potrafię. Rzeka dosyć łatwa i przyjemna. Może tylko inaczej w czasie trzeba by rozłożyć dystans. I unikać takich przeżyć jakie były moim (naszym) udziałem. Z sandomierską paczką chciałbym jeszcze popływać. Tylko w innych okolicznościach. Świetni towarzysze.

PS.
Dzisiaj już ten spływ wygląda zupełnie inaczej. Wróciłem tam skoro świt. I Bosman się znalazł. Nie wiem jakim cudem, ale tak się stało!!!! Dlaczego zniknął, gdzie był jak go szukałem i wołałem? Może opowie kiedyś... w Wigilię. Naprawdę nadzieja umiera ostatnia.


-Podziękowania dla Tomka, Mateusza i seniora rodu.
-Pozdrowienia dla Mamy chłopaków i Moniki.
-Szczególne podziękowania dla K... (kto ma wiedzieć wie), za zakrojone na szeroką skalę i bardzo skuteczne poszukiwania.

Chyba muszę odpocząć od kajaka...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz