niedziela, 21 maja 2017

2017.05.21. Krasna - Stara Wieś (Krasna)

Miałem odpocząć. Usłyszałem nazwę Krasna. Popłynę. To rzeka legenda. Podobno nie do pokonania. Mnóstwo zwałek. Tylko lasy. Trzeba sobie stawiać poprzeczkę coraz wyżej. Rezygnujemy z rezerwowego auta pośrodku trasy. A co? Przecież jesteśmy najlepsi. Jadę z Tomkiem (TEGIE) na metę. Naprawdę koniec świata już tam widać. Dołącza Piotr (PRUS). I z małymi kłopotami nawigacyjnymi, ale jednak lądujemy przy zaporze na małym zalewie, tuż obok miejscowości Krasna.


Już samo wodowanie należało do unikalnych. W jakiejś szerokiej na metr, betonowej rynnie.


Pierwszy kilometr słaby. Nie tego się spodziewałem. Woda - syf. Trzciny, trawy i nic więcej.


Jest to obszar "Natura 2000 - Dolina Krasnej". No tutaj z tą naturą to lekka przesada. Płyniemy i żartujemy. Docinki w kierunku rzeki.


Powoli nad brzegi, jeszcze nieśmiało podchodzi las.


Z czasem opanowuje wszystko dokoła.


Pierwsze zwałki. Jeszcze pełni energii i werwy je pokonujemy.


I przenoska. Może bym i to sforsował, lecz nie wytrzymało mocowanie fotela w kajaku. Wysiadamy. Szybka naprawa i ruszamy.


Zwałek coraz więcej. Fotel naprawiony, lecz słabo wyregulowany. Nie płynie mi się komfortowo.


A Krasna? Chyba słyszała nasze komentarze na swój temat. Wygląda to powoli na jej słodką zemstę.


Zagożdżonka to zwykły niedzielny spływ w porównaniu z tym, co nam ta rzeczka postanowiła pokazać.


Myślałem, że po spłynięciu Lubianki nic mnie już nie złamie. Jakżeż się myliłem. To co tu się dzieje, jest nie do opisania.


Morderczyni kajaków. Morderstwo ludzi w nich zasiadających.


Śmichy - chichy zastępują przekleństwa. Kilku nowych na pewno się nauczyłem.


Pięćdziesiąt metrów czystej rzeki, to rzadkość, a zarazem zbawienie.


Piękne skarpy.


Przepiękne lasy.


Lecz kto tu ma czas na podziwianie tego? Nie da się. To jakiś cyrk. A my jak te małpy skaczemy w nim po drzewach.


Istna rzeź niewiniątek. Czas ucieka. Siły też. Komary sobie nie żałują. Wszystko się sprzysięga przeciw nam.


Przerwa. Poprawiam fotel. Posilamy się. Raptem może ze cztery kilometry za nami.


W drogę. Co tam się działo? Dla mnie, to był osobisty dramat. Każda gałąź była sprzysiężona przeciw. Drapią, zatrzymują kajak, obracają.


Zwałka na zwałce, zwałką pogania.


Z jednej Prus zjechał. Tyle, że głową pod wodę. Pofrygał się tam trochę. Ze dwa razy się wynurzył, lecz skubaniec kajaka nie opuścił.


Nie przebierał się, bo i po co? Przecież ta Krasna i tak nas tam demoluje jak chce.


Wpływamy już w taką dzicz, że bóbr sobie spaceruje, nie ucieka tylko śmieje się z nas. Czegoś takiego nigdy nie widziałem.


To historyczne tereny Majora Hubala. Nie dziwota, że go tam nie mogli dopaść.


Gdzieś za połową drogi miał  być most. Ale gdzie tam do mostu. Pod drzewem. Na drzewie. Raz się zaklinowałem. Przeciągnął mnie Tomek pod konarem, zrywając ze mnie przy okazji wszystkie kleszcze.


Tracę siły, tracę też przyjemność z pokonywania kolejnych przeszkód. Wszystko ma swoje granice. Moje już w połowie dystansu zostały przekroczone. Do tego pojawiają się kamieniste wypłycenia. Szorujemy po nich kajakami, aż miło.


Przy pewnym obalonym drzewie następuje apogeum. Wrzeszczę wniebogłosy. Jest niedziela. Czy naprawdę nie można było tego czasu inaczej spożytkować? Do tego od dzisiaj miałem nie palić. Brak nikotyny potęguje złość.


W końcu ukazuje się tak bardzo wyczekiwany most. W duchu mam nadzieję, że to koniec już tej drogi krzyżowej.


Jednak w tym przypadku nadzieja była matką głupich. Nic a nic nie jest lżej. To już gehenna. Uruchamiam  tajemnicze pokłady energii.


Jakieś pięć kilometrów do mety. Śmieszny dystans. Lecz mi do śmiechu nie jest. Męczę się. Gdy wysuwam się na czoło tej zmarnowanej grupy, jakoś szybciej mi to idzie.


Lecz Krasna szmaci mnie nadal bez opamiętania. To był koszmar.


Gdzieś w tej głuszy mijamy jakiś obóz. Pewnie harcerzy. Nawet nie komentowali tego, co zobaczyli. Obnoszę jeszcze jedną przeszkodę. Na innych kajak skrzypi i wyje z bólu. A ja razem z nim. To mój kajakowy czyściec.


Oj nieprędko pojadę na zwałki. Liczyliśmy się, że będzie ciężko. Pewna doświadczona grupa tam poległa. Ale tego co tam zastaliśmy nie wyobrażał sobie nikt. To nie było zlekceważenie rzeki. Najzwyczajniej w świecie, tego nie mogliśmy sobie wyobrazić. To trzeba przeżyć.


Zielono, dziko, nieuczęszczany szlak. Lecz ilość powalonych drzew przesłania to wszystko. Było nas tam trzech. Pewnie każdy będzie miał inne zdanie na temat tego spływu.


Moje dzisiaj jest straszne. Może kiedyś, w przyszłości... może będę wracał do niego z uśmiechem. Ale tylko z uśmiechem, bo przeżyć tego i stawić ponownie czoła Krasnej - w życiu. Tam kajak tylko przeszkadza.


W końcu zbawienny krzyk Piotra - most!!!!! Do ujścia jakieś trzysta metrów. Nawet przez myśl nam nie przeszło, by tam płynąć. A co tam może być? Głusza, dzicz i drzewa. Mnóstwo drzew. Mnie Krasna zamordowała. Trzynaście kilometrów, ponad dziewięć godzin. Istne szaleństwo.


Nie wiem ile zjadłem pająków? Ile mrówek? Ile innych insektów? No tak - "Natura 2000". Nie będę tam wracał. Nawet jak z czasem ten spływ nabierze jaśniejszych barw. Spłynąłem. Odhaczam i tyle tam po mnie. To co tam się dzieje, nie ma nic wspólnego z pływaniem. Czy byłem dumny gdy przebierałem się w suche ciuchy pożyczone od Tomka? Nie byłem. Miałem dość. Nie wydaje mi się abym tyle nagrzeszył, by znowu tam wracać. Jeśli mam jeszcze kiedyś zobaczyć dolinę Krasnej, to tylko od strony lądu.

2 komentarze:

  1. A zakład że za jakiś czas znów zobacze Twoje fotki z Krasnej ?? ?? :-)

    OdpowiedzUsuń